23.07.2020

Dziewczyna i drogowskaz na skrzyżowaniu

Witajcie. Miło jest tutaj wrócić, chociaż robię to raz na rok, czasami dwa i zazwyczaj jest to lawina słów, które sens mają tylko w mojej głowie. Nie za wiele osób to czyta, na dodatek, ale to mnie nie dziwi. Martwi też nie - blog ten ma 8 lat, a ja prawie 20, więc chyba wszyscy jesteśmy już tutaj za starzy na bawienie się w blogsferę. Przyznam jednak, że co jakiś czas lubię się zalogować i przeczytać jakiś stary post, który napisałam w pierwszej klasie gimnazjum (byłam bardzo dramatyczną nastolatką, przyznaję) lub zawitać na bloga kogoś, kto jak ja wyniósł się ze starych śmieci. Mam nadzieję, że ktokolwiek zawita na główną stronę Diabła ma się dobrze - czy jest to dzisiaj, czy dziesięć lat później.

Ostatnimi czasy walczą we mnie dwa uczucia: niepokój i absolutny brak zainteresowania otaczającym mnie światem. Nie, nie zaczęłam terapii, chociaż od roku mówię sobie, że to zrobię - uznaję to za personalny sukces, bo jeszcze dwa lata temu wyszłabym z pokoju na wzmiankę o tym, że jej potrzebuję. A takich wzmianek było wiele, głównie od ludzi, którzy po raz kolejny musieli zrozumieć jakiś zawiły nawyk wyniesiony jeszcze z okresu, gdy miałam szesnaście lat i byłam po uszy w relacji, która nie powinna mieć nigdy miejsca. Na dodatek zawsze miałam problem z byciem odbieraną przez innych, bo tego nie można kontrolować ani zmieniać wedle własnego uznania, jedynie czuć paraliżujący strach na myśl o tym, że ktoś nie widzi mnie taką, jaką ja siebie widzę. A pod spodem bardzo duże pragnienie, żeby tak właśnie było, bo właściwie ja nie mam pojęcia kim jestem, jedynie co przeszłam i kim chciałabym być pomimo tego. Bardzo skomplikowany, ten proces realizacji, poznawania, akceptowania czy chociażby egzystowania wśród ludzi. Nie wszystko jest jednak tak negatywne - w nowym mieście (z oczywistych względów nie wymieniam z nazwy, mogę jedynie powiedzieć, że jestem absolutnym żartem na roku przez tę przeprowadzkę) poznaję ludzi, do których wcześniej nie odezwałabym się słowem, mówię im moje imię i jakiś śmieszny fakt o mnie, na przykład że całe młodociane, nastoletnie lata spędziłam w szpitalach, na ślub mojej siostry biorę kogoś, kto sprawia, że równocześnie czuję się akceptowana i wyrzucona ze społeczeństwa, cały czas próbuję zrozumieć, co chcę robić w życiu, a oprócz tego najbardziej lubię czarną kawę. Jak możecie zauważyć jestem duszą towarzystwa, cecha dotąd nieznana wśród mojego gatunku. Jest to trochę sarkazm, trochę prawda, bo jak wchodziłam między mury mojego cudownego liceum imienia pewnego poety z Warszawy to nie lubiłam rozmawiać z przyjaciółmi, których posiadałam, a co dopiero znajdywać jakiś nowych, teraz natomiast jestem w stanie docenić zalety wyjścia na kawę, drinka czy bardzo dziwną odmianę tajskiej herbaty, która wcale nie jest tajska z kimś, kto może nie zna mnie w całości, ale pamięta moje imię i to, co myślałam na temat greckiej literatury okresu rzymskiego. To wszystko pewnie nie ma sensu jako całość dla kogoś, kto nie przeszedł krok w krok ze mną tego procesu, ale po raz pierwszy nie żałuję tej mojej skomplikowanej natury, przynajmniej w tym przypadku.

To, o czym chciałam napisać, a co wyleciało mi z głowy między jedną metaforą a energetykiem, od którego jestem całkowicie uzależniona po pierwszym roku studiów, to uczucie, kiedy stoisz na tym samym skrzyżowaniu, na którym stałaś rok temu i dostajesz szansę, by wybrać inną drogę, bo życie jest tylko jedno (chyba - jeszcze nie zdecydowałam, czy wierzę w reinkarnację), a na dodatek jeszcze nie wiadomo jak krótkie. Mówiąc bardziej zrozumiale, postanowiłam zmienić kierunek studiów na coś, co mnie bardziej interesuje (przyznam, że decyzja między dwoma kierunkami nadal jeszcze w pełni nie zapadła, pomimo tego, co mówię mojej rodzinie, kiedy zapyta o moje plany na najbliższe lata w obcy mieście), a politologię zostawić ludziom, którzy mają siłę robić reportaże o manipulacji TVP. Moja wewnętrzna potrzeba rozwijania się i uczenia nowych rzeczy niezależnie od tego, co robię zawsze wygrywa z bezpiecznym wyjściem, jakim z pewnością było zdawanie dwóch prawie identycznie brzmiących przedmiotów. Nie jest to oczywiście hate na ten kierunek (kłamię, absolutnie jest), jedynie zarzut, że nie spełnia moich wygórowanych oczekiwań. Mogę jednak powiedzieć, że na studiach bawię się dobrze - wreszcie mam na co wylać te hektolitry jadu, które mam w sobie, a które wcześniej przeznaczałam na krytykowanie ubrań w sieciówkach w prywatnych rozmować między mną, a jedyną osobą, która widziała mnie przez wszystkie moje stany i nadal odpisuje na moje wiadomości. Jakaś postać fikcyjna rzuciła kiedyś tekstem, że jeśli nie wyrzuci z siebie jadu co 12 godziń, to dostaje zatwardzenia i ja absolutnie czuję to między moimi żebrami. 

Niektóre rzeczy się nie zmieniają.