Uświadomiłam to sobie pewnej
nocy, podczas której leżałam na łóżku - tak jak zawsze. Pamiętam, że
kilka łez leciało po moim policzku; nawet nie wiem, z jakiego powodu.
Może znowu miałam jeden z tych dni, kiedy wszystko frustrowało mnie do
tego stopnia, że nie mogłam złapać oddechu dopóki nie wykrzyczałam
wszystkiego tak głośno, że nikt nie mógł mnie usłyszeć. Tak naprawdę ta
myśl siedziała w mojej głowie od bardzo dawna i była tą rzeczą, która
nie pozwalała mi się skupić na niczym. Cały czas próbowałam zajrzeć
gdzieś do środka, przejść między porozwalanymi półkami żalu i ominąć
lawę gniewu, która płynęła przez całą rozpiętość mojego umysłu i nigdy,
ale to nigdy nie wahała się przed atakiem. A tej nocy ta myśl po prostu
zeszła z górnej półki przy samym suficie i stanęła przede mną; ona sama
wskoczyła mi do rąk, jak zagubione dziecko, które porwał tłum w wesołym
miasteczku. Albo raczej usiadła na już i tak zatłoczonych płucach,
sprawiając, że musiałam wziąć naprawdę głęboki oddech, pozbawiony tlenu i
ulgi. Nawet nie wiem, dlaczego mnie to tak zdziwiło. Po tym wszystkim,
co działo się w mojej głowie, nie powinnam być zaskoczona takim
drobiazgiem. A jednak byłam.
Zawsze wydawało mi się, że
wiem, co to miłość. Szeptałam to ludziom na ucho i we włosy, tak, żeby
ich bijące serca wypełniła radość słodka jak śmiech szczęśliwego
dziecka; radość, której ja nigdy nie doznałam. Byłam naprawdę pewna, że
wiem, co to znaczy kochać kogoś tak mocno, że czasami krew przestaje
płynąć w żyłach, a tlen ulatnia się z nas jak woda z dziurawego wiadra,
tylko po to, żeby wrócić po kilku chwilach całą swoją masą. Naprawdę
wierzyłam, że swoimi drobnymi rączkami błagałam o miłość odwzajemnioną,
że ukojenie znajdę w ramionach osoby, którą ponoć kocham. Teraz już
wiem, czemu spokój nigdy nie przyszedł.
Nie wiem, dlaczego przez całe
swoje nastoletnie życie łudziłam samą siebie, siedząc na końcu łóżka i
uparcie wylewając smutek serca w postaci łez. Może wierzyłam w to, że
pomoże to załatać wielką dziurę w moich wnętrznościach; może zdawało mi
się, że miłość będzie wyjaśniało ból, który czasami czuję nawet na
opuszkach palców. Albo po prostu wciąż uparcie trzymałam się konceptu
małej dziewczynki, którą karmiono opowieściami o miłości tak wielkiej i
tak potężnej, że szczęście aż wylewa się wszystkimi złymi wspomnieniami.
Może tęsknie wyczekiwałam na moment, w którym znajdę kogoś, kto pokaże
mi, co to znaczy wyczuwać, a kiedy nie dostałam nikogo takiego, sama
stworzyłam w swojej głowie taką osobę. Nie będę się sprzeczać; pewnie
spoglądałam na ludzi wykrzywionym obrazem fałszywej miłości, którą
uparcie łapałam za krańce niewidzialnej koszulki; całkiem możliwe, że
poiłam ludzi i otwierałam ich oczy na smętną mgłę, która nigdy nie
ustąpi.
Ale przez jedną, małą chwilę
ja sama spoglądałam w oczy wytworowi własnej wyobraźni i każdą cząstką
siebie wierzyłam, że to jest to. To jest dokładnie miłość!
Wierzyłam, że coś tak prostego i pospolitego przyjdzie też do mnie; że
nawet moje pokaleczone serce nie będzie pominięte, nie skończy jak ja.
Że i jemu pozwolą doznać słodkości szczęśliwego uczucia, którym tak
karmiłam swój umysł. Tu właśnie chyba był ten problem; nigdy nie
karmiłam miłością swojego serca, nigdy nie pozwoliłam mu zaznać czegoś
innego, niż chłód mojej własnej bezradności.
Tej samej nocy uświadomiłam
sobie też kilka innych rzeczy, które bezpośrednio wiążą się z
umiejętnością kochania. Na przykład, że nigdy nie miałam złamanego
serce. To moje myśli, mój umysł, doznały całego bólu, kiedy po raz
kolejny czułam, że do obrazka brakuje mi jednego puzzla. Zawsze wydawało
mi się, że złamane serce to to uczucie, które towarzyszyło mi podczas
czytania tych wszystkich wiadomości; jakby krańce mojego serca były
mrożone, ale w samym jego środku pojawiała się dziura wypalana
najgorętszym żarem, który zranić jest w stanie wszystko - tylko nie
ciało. Tej nocy jednak uświadomiłam sobie, że to nie moje serce płonęło,
bo dziura w nim znajdowała sie od momentu, do którego jestem w stanie
sięgnąć pamięcią; to moje myśli płonęły lawą gniewu, że po raz kolejny
mi umknęło. Że to znowu nie to, że znowu nie trafiłam. Ten efekt
mrożenia to pewnie chłodny oddech mojego serca, wydawany jako desperacka
próba zwrócenia na siebie uwagi. Kiedy tak o tym myślę, to jego
poczynania miały sens; drobny, ledwo oddychający pod kołdra litości,
ale miały. Kolejną rzeczą, którą zrozumiałam tej nocy jest to, że nigdy
nie tęskniłam. To wszystko, co przeżywałam każdej nocy, te żałosne próby
przywołania kogoś do mnie, to tylko chęć odczucia czegoś, co nie jest
gniewem. Może po prostu chciałam usłyszeć głos, który nie może
wypowiedzieć słowa, z powodów mi nie znanych.
Może on też rozpaczliwie błaga o wyjaśnienie smutku, który płynie w żyła każdego dnia.
Te wszystkie rozmyślania
sprawiły, że poczułam się jeszcze bardziej zagubiona niż byłam do tej
pory. Skoro nigdy nie kochałam, nigdy nie tęskniłam i nigdy nie płakałam
z bólu złamanego serca, to dlaczego czuję pod swoją skórę cienie
tak bliskie i potężne, że najprawdopodobniej gdybym przecięła porcelanową
powłokę trochę głębiej, one wypadłyby z mojego ciała i otoczyły mój i
tak już ciemny i zagubiony umysł? Dlaczego czasami staję na środku
pokoju, wyciągam ręce, żeby złapać kogoś, kto tak naprawdę nigdy nie był
obok i wybucham płaczem cichym i zranionym, kiedy nie jestem w stanie
sięgnąć dalej niż do szklanego muru, który otacza resztki mojego
skamieniałego serca? Skoro nikt nigdy nie zranił mnie na tyle, żebym
czuła w sobie śmierć tak żywą, tak uśmiechniętą, która funkcjonuje
dzięki resztkom światła i dobroci, sprytnie chowających się w zakątkach
mojego ciała, o których nie wiem ja sama?
A potem siadam na łóżku, tak
jak wtedy, kiedy upajałam samą siebie naiwnymi wizjami miłości i myślę o
ludziach, który mi tę miłość ofiarowali i nie wiem, czy to nie lepiej,
że nigdy nie dopadł mnie gorący płomień Afrodyty. Może nadal nie
rozumiem, dlaczego jako jedyna nigdy nie pokochałam nikogo, chociażby
rybki; dlaczego ja, jako jedyna zostałam kompletnie przeznaczona
wszystkiemu, co tak łatwo zakrywa resztki świata wypełnione promieniami
słońca, ale jednak godzę się ze świadomością, że o to jestem lalką.
Wyprutą z emocji, pozbawioną radości; zagniewaną lalką. Nigdy nie
myślałam, że dorastanie ma sprawiać, że całkowicie umieramy, ale cóż,
jest jak jest.
Jakaś mała część mnie mówi mi, że kiedyś się zakocham. Że mogłabym się zakochać. Ale to naprawdę, naprawdę brzmi teraz nudno.
(możliwe, że już to znacie - wstawiłam to chyba na Dzieci; ale teraz mam wrażenie, że warto wstawić to tutaj. bo to bliskie mojemu sercu, po raz kolejny)
(możliwe, że już to znacie - wstawiłam to chyba na Dzieci; ale teraz mam wrażenie, że warto wstawić to tutaj. bo to bliskie mojemu sercu, po raz kolejny)
piękne
OdpowiedzUsuńDziękuję.
UsuńCześć. Napotkałam wczorajszego dnia Twojego bloga i przeczytałam go praktycznie w całości. Naprawdę pięknie tworzysz opisy pamiętnikowe. Miłej nocy.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci bardzo!!!
Usuńbardzo podoba mi się twój blog, ze zniecierpliwieniem czekam na notki.
OdpowiedzUsuńhttp://akinmiod.blogspot.com/