Jeśli mam być naprawdę szczera (a, jak mam nadzieję wiece, zazwyczaj taka jestem) czuję się naprawdę oszukana. Może ma to związek z faktem, że jest sobota, a ja nie muszę zabierać się za lekcje przynajmniej do jutrzejszego późnego popołudnia i mogę spokojnie usiąść na pośladkach i odpocząć. Niespodziewane, prawda? Znaleźć gimnazjalistkę, która narzeka na brak nawału pracy domowej. Ale przyznam się szczerze, że odkąd przyszłam do gimnazjum prawie trzy lata temu, nie było dnia, by nie wspominano mi o egzaminach. Praktycznie każdy nauczyciel używał ich jako usprawiedliwienia i potrafił godzinami opowiadać o tym, jakie one są ciężkie, trudne, na pewno to rozumiecie, moi kochani, ja nie robię tego z sadyzmu a raczej troski-- w końcu z pewnością chcecie zdać egzaminy dobrze! A teraz, kiedy jesteśmy już po i właściwie rok szkolny mógłby się skończyć, mam ochotę się wściec. Bo tak naprawdę, co z tymi egzaminami? Weszłam na salę i napisałam, przedtem śmiejąc się z dwóch żartownisiów i popijając soczek. Stres zniknął w połowie drugiej strony na części humanistycznej-- i to by było na tyle. Jedyne co zostało to uczucie niezadowolenia i kompletnej pustki, bo pierwsze - co to miało być i dlaczego ja to zawaliłam?, a po drugie - co my będziemy teraz robić? Jak nas zmotywują do dalszej nauki? Właściwie to nie, to nie tkwi problem. Po prostu, no wiecie. Trzy lata przygotowywania się do tych trzech dni i wyszło na to, że nie dość, że w ogóle nici z tego całego procesu wyszły, to na dodatek to wszystko wygląda inaczej, niż nam opowiadali. Nawet nie wiem, czemu to sprawia, że jestem zirytowana, ale dla mnie egzaminy to zawsze była część stresująca - biorąc po uwagę fakt, że nie radzę sobie z presją i zawsze na testach, sprawdzianach i tak dalej wypadam gorzej niż powinnam właśnie ze względu na te rozkojarzenie, przyśpieszony oddech i jakże wymowną myśl "o cholera". Nie jestem pewna, czy winię nauczycieli za to poczucie niezadowolenia i chęć czegoś więcej, ponieważ jestem pewna, że po prostu chcieli nas zmotywować do jak najefektywniejszej pracy, a, jak wiadomo, najlepszym sposobem na to jest zastraszenie i połączenia słowa "egzamin" z "to jedyna rzecz, jaka się liczy". (Niech mnie ręka Boska broni przed zostaniem nauczycielem, bo ja pewnie zeshippuję "egzamin" z "i tak nie zdasz, bo gówno umiesz" i - jak znam swoje szczęści i zdolności nawiązywania kontaktów interpersonalnych - przeze mnie stanie się to kanonem). Ja nawet nie wiem, o co mi dokładniej chodzi; rozumiem jednak, że kiedy opadły resztki emocji i wreszcie mogę się wziąć za ten serial, który chciałam obejrzeć już trzy miesiące temu, a następny sprawdzian mam dopiero we wtorek i to z muzyki, no błagam, to ssanie w żołądku wcale nie jest za sprawą głodu, a raczej potrzebą wyższych lotów i znudzeniem monotonności tych trzech dni. Ewentualnie także wrażenie, że gdyby to wszystko wyglądało inaczej, to może i mnie poszłoby inaczej, ale to chyba tylko moja mała główka nie może sobie poradzić z faktem, że ja i dobre wyniki z czegokolwiek to nie jest para często widywania-- a zwracając uwagę na moją wiedzę i inteligencję (jej brak?), to chyba rozumiecie, że nawet po najlepszym przygotowaniu nie byłabym w stanie uzyskać rezultatu godnego pochwały. No cóż. Przynajmniej mam ładne buty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz